kalendarz Ecol 2025

Zapraszamy do odkrywania niezwykłych rowerowych historii ukrytych w naszym kalendarzu. To kolekcja inspirujących chwil, wyjątkowych miejsc i emocji, które towarzyszyły uczestnikom podczas ich rowerowych wypraw.

Na każdej stronie kalendarza znajdziesz kod QR, który przeniesie Cię wprost do historii kryjącej się za prezentowanym zdjęciem.

rowerowe-historie-preview

kalendarz Ecol 2025

odkrywaj bardziej

Kalendarz Ecol, który trzymasz w rękach, to coś więcej niż zestaw pięknych zdjęć krajobrazów. To opowieść o podróżach rowerowych self-supported – prawdziwych wyprawach, podczas których uczestnicy polegają wyłącznie na sobie.

Każde z trzynastu zdjęć powstało w trakcie takich wypraw, i na każdym widzisz sylwetkę rowerzysty w otoczeniu majestatycznej natury. Krajobrazy pełne przestrzeni i ciszy spotykają się tu z prawdziwą przygodą.

Zdjęcia w tym kalendarzu to zapis historii uchwyconych na szlakach i drogach prowadzących przez najpiękniejsze zakątki świata – zarówno te odległe i dzikie, jak i te, które mamy tuż obok, te które dobrze znasz.

kody QR

sprawdź kody QR

Dzięki kodom QR umieszczonym na każdej stronie kalendarza możesz zgłębić kulisy tych podróży.

Po zeskanowaniu kodu, od pierwszego dnia każdego miesiąca, przeniesiesz się na stronę, która opowiada historię danego zdjęcia – poznasz miejsce, warunki, w jakich powstało, i osoby, które są jego częścią.

Czasami odkryjesz dodatkowe multimedia: panoramy 360°, kolejne fotografie czy materiały zza kulis. To zaproszenie do podróży, w której każdy miesiąc to nowa przygoda.

rowerowe-historie-qr

Autorem zdjęć i historii jest Adam Klimek – fotograf reklamowy i reżyser, dla którego każda osobista podróż to okazja do opowiadania obrazem. Miłośnik natury, wyzwań i kreatywnych opowieści wizualnych, łączy pasję do fotografii z umiejętnością dostrzegania piękna w codziennych momentach. Jego prace to nie tylko zdjęcia, ale także historie pełne emocji i inspiracji. Kiedyś ktoś określił Adama oryginalnym stwierdzeniem, które doskonale oddaje jego charakter – Dreamer and Trouble Solver….

Wszystkie wyprawy i zdjęcia nie byłyby jednak możliwe bez Łukasza Piątka – prawdziwego przyjaciela, wspaniałego człowieka i niezastąpionego towarzysza każdej przygody.



okładka: Dolina Śmierci 🚲

Dolinia Śmierci – jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi, gdzie w maju temperatury sięgają 45°C. To właśnie wtedy na tle tego piekielnego, a zarazem niezwykle pięknego krajobrazu powstało zdjęcie otwierające ten kalendarz.

– Fotografia opowiada historię Eryka –którego spotkałem przypadkiem, realizując dokumentację fotograficzną tego niezwykłego parku narodowego jakim jest Dolina Śmierci. – wspomina autor fotografii, Adam Klimek. – Moją uwagę przykuł jego rower z tytanową ramą, najprawdopodobniej wykonaną na zamówienie. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś decyduje się na jazdę w tym skwarze – w środku dnia, w pełnym słońcu, w temperaturze, która wydaje się niemożliwa do zniesienia. Za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć się, co go tu sprowadza.

– Okazało się że Eryk, właśnie kończył swoją niezwykłą podróż – po przejechaniu 600-kilometrowego wyścigu rowerowego w Kalifornii, wracał z Lone Pine do Las Vegas, pokonując dodatkowe 450 km przez Dolinę Śmierci.

– Gdy usłyszałem tą historię postanowiłem zrobić mu kilka zdjęć, jak jedzie w stronę Las Vegas. Najpierw zatrzymałem się kilometr przed nim i czekałem, aż mnie minie. Zrobiłem wtedy 3-4 zdjęcia, ale były to zwykłe kadry dokumentujące jazdę. Wsiadłem do samochodu, wyprzedziłem go i pomachałem na pożegnanie, jadąc dalej. Po chwili zobaczyłem niesamowity krajobraz – ogromną górę na horyzoncie. Zatrzymałem się i postanowiłem poczekać na Eryka, ale tym razem chciałem sfotografować go odjeżdżającego na tle góry.

– Aby uchwycić falujący od gorąca asfalt, położyłem aparat na ziemi i żeby moc spojrzeć przez wizjer i skomponować kadr sam musiałem się położyć, dotykając lewym policzkiem asfaltu. Kiedy Eryk mnie minął, miałem tylko ułamek sekundy na ustawienie kadru. Autofokus szalał, a ja modliłem się, żeby zdjęcia wyszły ostre.

– Gdy Eryk zniknął za horyzontem, drżącymi rękami sprawdziłem zdjęcia. Udało się, wyszły ostre. Byłem tak zaaferowany, że nie poczułem, jak gorący asfalt poparzył mi przedramiona i policzek. Gdy napięcie opadło, poczułem ostry ból poparzeń – było warto.

– Już gdy robiłem to zdjęcie, czułem, że będzie ono jednym z ważniejszych w moim portfolio. – wspomina autor fotografii, Adam Klimek. – Dziś wiem, że to kadr, który nie tylko dokumentuje niezwykły moment, ale również stanowi symbol ludzkiej wytrwałości oraz magii przypadkowych spotkań w najmniej spodziewanych okolicznościach.

zdjęcia sferyczne

Dolina Śmierci to nie tylko pustynia – to miejsce pełne kontrastów i niespodzianek, które zaskakuje swoją różnorodnością i pięknem. Poniżej znajduje się dokumentacja panoramiczna, zdjęcia sferyczne których nie znajdziecie nigdzie w sieci. Aby otworzyć zdjęcie sferyczne, wystarczy kliknąć „czytaj więcej” obok danej lokalizacji. Miłego zwiedzania!

miejsce

opis

zdjęcie sferyczne (klik)

Krater Ubehebe

Czarne kratery, w tym imponujący Krater Ubehebe, będący największym wulkanicznym kraterem w północnej części parku, o szerokości około kilometra i głębokości sięgającej 237 metrów.

Mesquite Flat

Wydmy przypominające Saharę to majestatyczne wydmy Mesquite Flat, które swoim wyglądem do złudzenia przypominają afrykańskie pustynie.

Titus Canyon

Głębokie kaniony skaliste, w tym spektakularny Titus Canyon, oferujący wąskie przejścia i imponujące formacje skalne.

Badwater Basin

Badwater Basin to najniżej położony punkt Ameryki Północnej, pokryty białą skorupą solną po wyschniętym jeziorze.

 
 

🚲

styczeń: zimowa magia Gór Stołowych 🚲

Na zdjęciu styczniowym Sebastian, z jego typowym podejściem do slow biking’u – jak tylko jest okazja i trasa puszcza, to ciśnie na maksa!

Styczniowe zdjęcie w kalendarzu przenosi nas w Sudety, a dokładniej w malownicze Góry Stołowe. To wyjątkowe pasmo górskie, położone w południowo-zachodniej Polsce, na terenie województwa dolnośląskiego, tuż przy granicy z Czechami. Góry Stołowe to prawdziwa perełka wśród Sudetów, słynąca ze swoich niezwykłych formacji skalnych, takich jak Szczeliniec Wielki czy Błędne Skały. To właśnie tutaj zaczęła się bikepackingowa przygoda self-supported.

– Plan był prosty: wieczorem dotrzeć do Karłowa, spakować się na rowery i spędzić noc w zimowych warunkach, testując sprzęt przed marcowym, siedmiodniowym wyjazdem w Bieszczady – wspomina autor fotografii, Adam Klimek.

– Chcieliśmy sprawdzić, jak nowe fatbike’i poradzą sobie z obciążeniem bikepackingowych toreb, ale również jak odnajdziemy się w nowym składzie. Dołączył do nas Sebastian, wprawiony kolarz, który jednak nigdy wcześniej nie brał udziału w wyprawie bikepackingowej. Ten wypad miał być testem zarówno sprzętu, jak i naszej nowej trójki. Całość planowaliśmy zwieńczyć startem w FatBike Race, który miał odbyć się następnego dnia w Karłowie – pierwszych w Polsce nieoficjalnych Mistrzostwach Polski w zimowym kolarstwie na fatbike’ach.

– Co wyszło z naszych planów, zobaczycie na zdjęciach poniżej.

– Wyścig FatBike Race tradycyjnie zaczął się o poranku – niestety, nasze rano nie zgrało się z ich porankiem, co poskutkowało że na start dotarliśmy, gdy inni zawodnicy zdążyli już skończyć i wrócić do domu. Rzutem na taśmę udało nam się załapać na fotkę na linii startu, tuż przed rozbiórką mety.

– Ten krótki wypad, od pierwszego do ostatniego momentu, był tak intensywny i pełen przygód, że wracając do domu, czuliśmy się, jakbyśmy wracali z naprawdę długiej i ekscytującej wyprawy. Co prawda nie udało nam się dotrzeć na wyścig i „upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu”, ale wszystko, czego doświadczyliśmy w górach, było tego warte!

 
 
 

🚲

luty: wzdłuż kanionów i dolin majestatycznego Dniestru – BikeRafting w Ukrainie 🚲

Lutowe zdjęcie w kalendarzu Ecol przenosi nas na bikeraftingową wyprawę przez zachodnią Ukrainę, wzdłuż kanionów i dolin majestatycznego Dniestru. Wyprawa, która odbyła się w 2019 roku, była nie tylko spotkaniem z piękną przyrodą, ale także z niezwykłymi ludźmi i ich gościnnością.

Zapraszamy do podróży i oddajemy głos uczestnikowi wyprawy, Adamowi Klimowi:

– Startowaliśmy z Zalishchyky, miasteczka otoczonego rzeką z trzech stron. Plan zakładał cztery dni samowystarczalnej jazdy i spływu, ale rzeczywistość szybko go zweryfikowała.

– Wioski, które mijaliśmy po drodze sprawiały wrażenie opuszczonych – czas zatrzymał się tu kilkadziesiąt lat temu. Po dwóch nocach spędzonych w namiocie przy -11°C przyjęliśmy zaproszenie Ivana i Marii, właścicieli lokalnego sklepu, na nocleg pod dachem. Gorąca bania (sauna) i domowa kolacja były zbyt kuszące, żeby odmówić.

– Po wspaniałej kolacji i saunie opalanej drewnem rano czekało na nas królewskie śniadanie: rosół, kotlety, puree ziemniaczane, naleśniki i tort. Do tego bimber i rozmowy, które mogłyby trwać godzinami. Pożegnania były serdeczne, a my ruszyliśmy dalej, mając w głowie jedno – rower i raft to tylko narzędzia a prawdziwą wartością każdej podróży są ludzie, których spotykamy po drodze.

„Człowiek nie żegluje tam, gdzie chce, lecz tam, gdzie poniosą go wiatry.”
ten cytat idealnie oddaje naszą historię.

– Surowe krajobrazy, puste wsie, zimne noce i ciepło ludzkiej gościnności – Ukraina zrobiła na nas ogromne wrażenie. Wtedy, w 2019 roku, byliśmy pewni, że szybko tam wrócimy. Wydawało się to oczywiste. A potem przyszła pandemia, później wojna…

– Heraklit mawiał: „Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana”. I miał rację.

– Planujemy przyszłość, wierzymy, że świat pozostanie taki, jakim go znamy, ale życie rządzi się własnymi prawami. Dlatego warto brać to, co jest tu i teraz, bo co będzie jutro – nigdy nie wiadomo.

🚴‍♂️ Ekipa: Adam Klimek (zdjęcia), Sebastian, Łukasz i Marcin.


marzec: Zimą, wiosną, jesienią – tydzień w Bieszczadach na rowerze bez filtra

Zapraszamy do podróży i oddajemy głos uczestnikowi wyprawy – Adamowi Klimowi:

Pojechaliśmy w Bieszczady – jeden z najpiękniejszych i najdzikszych regionów Europy Środkowej – w najgorszym możliwym okresie w roku. Jednak z pomocą bieszczadzkich aniołów przeżyliśmy przygodę, której nigdy nie zapomnimy.Początek marca – klasyczna polska pora melancholii. Deszcz, śnieg, wiatr, mgła, rzeki błota i przełęcze skąpane w glinie, która zapychała każdą szczelinę w naszych rowerach. Noce w chmurach, lodowe ściany, zapach bukowego lasu, wilcze tropy wokół namiotu i fizyczne wyzwania gór towarzyszyły nam przez siedem dni. Wszystko to sprawiło, że na nowo spojrzeliśmy na świat.

Podróż przez Bieszczady była prawdziwą emocjonalną huśtawką – od zachwytu nad dziką naturą, przez walkę z żywiołami, po filozoficzne rozważania o sensie pchania roweru w błocie. Jednak wszystko, co przeżyliśmy, było warte każdej kropli potu (i błota w ustach).

Bieszczady ukazały nam wszystkie swoje oblicza, a my przyjęliśmy je z otwartymi ramionami i uśmiechem, choć czasem przez zaciśnięte zęby. Po siedmiu dniach walki, zachwytu i niezapomnianych chwil wróciliśmy inni – zmęczeni, ale szczęśliwi.


kwiecień: Alpy – bikepacking bez planu i bez rezerwacji

na zdjęciu: Sebastian i Łukasz, poranek po pierwszym noclegu pod drzewem. Trudno było w tym rejonie znaleźć jakieś w miarę dzikie miejsce do spania.

Bez planu, bez rezerwacji, za to z rowerami, namiotem i głową pełną oczekiwań. Tak zaczęła się nasza wyprawa w Alpy. Chcieliśmy zobaczyć góry od dzikiej strony – tej, którą trudno znaleźć na mapie.

Przełajówki zapakowane po brzegi, gotowe na wszystko – zjeżdżaliśmy krętymi drogami Tyrolu, wspinaliśmy się po kamienistych ścieżkach i uciekaliśmy przed burzą, która złapała nas na grani. Deszcz, grad, błyskawice – wszystko na raz.

Szlak nagle zamienił się w walkę o przetrwanie. Zarzuciliśmy rowery na plecy i rzuciliśmy się przez gęstą kosodrzewinę w dół, byle jak najdalej od piorunów. Kiedy burza w końcu odpuściła, w oddali zobaczyliśmy myśliwską ambonę. Okazała się naszym ratunkiem – przeczekaliśmy w niej noc, słuchając w ciemności dzwonków alpejskich krów.

Kolejne dni to jazda przez górskie szlaki, alpejskie chaty, nieoczywiste spotkania i zjazdy, które wynagradzały każdy podjazd. Szutrowe drogi, zapach świeżego powietrza, słońce na plecach. Raz walka z burzą, raz rozmowa z lokalnymi emerytami, którzy nie mogli uwierzyć, że jeździmy bez silnika. Wieczorami wino, oliwki i lokalne sery – bo bikepacking to nie tylko jazda, ale też styl życia.

Alpy nie dały się oswoić. Nie były tak dzikie, jak się spodziewaliśmy, ale nie dały się też zignorować. Sprawdziły nas, przemoczyły, zmęczyły i… zachwyciły. A przełajówki? Udowodniły, że są stworzone do przygód, nie tylko na wyścigi.


maj: Dolomity: pętla, która sama pisze scenariusz

Na zdjęciu: panorama doliny za przełęczą Forcella Ambrizzola (2 277 m) – górskie siodło w masywie Croda da Lago.

Adam Klimek:

Po targach Eurobike i alpejskim tourze zostały nam cztery dni, które postanowiliśmy przeznaczyć na bikepacking i wspinaczkę w Dolomitach, łącząc tym samym naszą nową i starą miłość.

Wjazd do Cortiny d’Ampezzo to zderzenie dwóch światów: gładkiego asfaltu i pionowych ścian Dolomitów. Plan? Oczywiście żaden. W sklepiku rowerowym kupujemy mapę (dobrze wygląda na zdjęciach), a sprzedawca rysuje na niej grubym markerem pętlę, kółka i kilka krzyżyków.

W sklepiku rowerowym kupujemy mapę (dobrze wygląda na zdjęciach), a sprzedawca rysuje na niej grubym markerem pętlę, kółka i kilka krzyżyków.

  • Forcella Ambrizzola

    Pierwszy podjazd pod Ambrizzolę natychmiast rozlicza nas z nocnej podróży. Na przełęczy ratujemy morale talerzem ragù i symboliczną lampką wina w schronisku. Już grubo po zmroku namioty stawiamy przy huraganowym wietrze – Dolomity dbają, żeby romantyzm nie był zbyt miękki.

  • Passo di Giau – kuchnia wysokościowa

    Świt barwi szczyty na łososiowy róż, ale w oczach mamy dwa kolory: szary asfalt i czarne myśli. Serpentyny pod Giau zdają się nie kończyć, lecz wizja schroniskowej kuchni pcha nas w górę. Cinque Torri mija w locie – kilka selfie, szybkie zjazdy, kolejny podjazd. Wieczór zamykamy w Angelo Dibona, gdzie odzyskujemy oddech i przypominamy sobie, że przyjechaliśmy dla widoków, a nie rekordów Stravy.

  • Punta Anna – ferrata i szybki kurs meteorologii

    Rowery lądują w schroniskowym garażu, my zakładamy uprzęże i wchodzimy na ferratę Punta Anna. Ekspozycja jak w trailerze Mission Impossible, a gdzieś z tyłu nadciąga burza. Pierwszy grzmot uświadamia, że stalowa lina do której jesteśmy przypięci robi za piorunochron; sprint po rumoszu sprowadza nas do Camillo Giussani tuż przed ulewą. W nagrodę – legenda tego miejsca: makaron podany jak dzieło sztuki.

  • Cortina bis – grawitacja gratis

    Po zachodzie słońca zjeżdżamy tysiąc metrów pionu w dół, bo grawitacja nie wystawia rachunku. Rano wdrapujemy się z powrotem – ostatnie dwadzieścia godzin mają domknąć pętlę, choć w tle mruga czerwone „brak czasu”. Z sakw wylatują nadprogramowe graty, tempo rośnie, a Dolomity udowadniają, że potrafią być równie gościnne, co nieprzejednane.

 
 

🚲

 

Mapa wygląda, jakby pięciolatek bawił się markerem, krzyżyki i kółka okazały się trafione, a zamiast idealnego okręgu wyszła nam poszarpana spirala wysokości i zmęczenia. Dolomity 1, my 1 – remis, który smakuje lepiej niż kolejna porcja ragù.

Dla mnie, fotografa, każdy taki wypad to prezent, którego nawet nie trzeba rozpakowywać – światło samo układa scenę. Kadry przychodzą pierwsze i grzecznie czekają, aż je zapiszę. Mam też niebywałe szczęście, że zawsze towarzyszy mi Łukasz – człowiek o anielskiej cierpliwości i iście chirurgicznej precyzji, który wchodzi w moje fotograficzne pomysły, zanim jeszcze zdążę je wypowiedzieć. Jednym z powodów dlaczego tak jest to dlatego, że sam ma doskonałe oko.

 
 

🚲

 

zdjęcia sferyczne

zdjęcie sferyczne

panorama

link (klik)

Dolomity

panorama nr 1

Dolomity

panorama nr 2

Dolomity

panorama nr 3

Dolomity

panorama nr 4


czerwiec: szlak The White Rim Trail w Ameryce Północnej

Adam Klimek:

Czterodniowa samowystarczalna wyprawa bikepackingowa przez jedno z najbardziej spektakularnych miejsc w Ameryce Północnej, szlak The White Rim Trail. Z 45 °C do 16 °C – w 15 minut. Jedna z najcięższych burz, jaką kiedykolwiek doświadczyłem bez schronienia.

Wspaniały spektakl żywiołów: porywisty wiatr, grzmoty, grad wielkości ziaren fasoli i gwałtowna ulewa. Spektakularne tęcze i zachody słońca. Nie mogłem sobie wyobrazić lepszej przygody.

mapa szlaku The White Rim Trail

Kiedy w latach 50. inżynierowie Komisji Energii Atomowej przecinali pustynny płaskowyż Island in the Sky, zależało im wyłącznie na dostępie do uranu. Złoża okazały się mizerne, lecz w spadku pozostała 160-kilometrowa pętla wijąca się wzdłuż krawędzi labiryntu kanionów Kolorado i Green. Nasze cztery dni self-supported bikepackingu po White Rim Trail stały się przepustką do jednego z najwspanialszych pejzaży Ameryki Północnej.

– Wyruszyliśmy późnym popołudniem: słońce rozgrzewało skały do 45 °C, a czerwony pył Shafer Trail zsuwał się serpentynami kilkaset metrów w dół. Na dnie kanionu odruchowo sprawdziliśmy bidony – kolejną porcję wody mieliśmy zobaczyć dopiero następnego dnia, gdy dotrzemy do pierwszego z ukrytych wcześniej depozytów.

– Pierwszy dzień upłynął w ekstazie widoków. Czasami jechaliśmy tuż przed brzegiem przepaści: po lewej otchłań, po prawej falująca pustynia Glen Canyon. Kiedy nocą dotarliśmy na kemping o wdzięcznej nazwie Airport, luksusem była betonowa toaleta i liofilizowany bigos LYO – zalany wrzątkiem prosto w torebce smakował jak danie z gwiazdką Michelin, bo naprawdę jest wybitny.

– Nazajutrz monotonię upału przerwało dramatyczne załamanie pogody. Czarne chmury skłębiły się nad Island in the Sky; wiatr był tak silny, że poderwał jeden z leżących rowerów i ledwo udało się go w ostatniej chwili złapać przed wpadnięciem do kanionu. W kwadrans temperatura spadła prawie o 30°C w dół z 45°C do 16°C, grad wielkości ziaren fasoli bębnił po kaskach w powietrzu latały kamienie, gałęzie i wszystko co tylko można było sobie wyobrazić na pustyni, a droga spłynęła brunatnym potokiem. Kiedy burza odpłynęła na północ, świat wyglądał jak po świeżej warstwie farby: intensywnie pomarańczowe gliny lśniły, zielenie krzewów nabrały głębi, a ponad wszystkim rozpięła się podwójna tęcza.

– Trzeciego dnia, przemierzając kolejne spektakularne odcinki trasy, zanotowaliśmy zaskakujący nadmiar wody – ironia na pustyni. Wieczorne słońce lało się pomiędzy kolumny piaskowca, a migawka aparatu grzała się bardziej niż kuchenka.

Finałowa wspinaczka to siedemset metrów przewyższenia rozbite na kilkanaście kilometrów. Jechaliśmy w ciszy, każdy we własnym rytmie, obserwowani przez cienie krążących nad nami wielkich ospreyów. Wytrwaliśmy. Po zmroku podjechaliśmy pod samotną tablicę Visitor Center, telefon złapał Wi-Fi – i cywilizacja odzyskała nas z pustyni.

Pełna definicja przygody? Przypieczona skóra, burza ucząca pokory i pustynia, która po deszczu pachnie szałwią. White Rim ma zaledwie 160 km, lecz w naszej pamięci urósł do rozmiarów kontynentu.

zdjęcia sferyczne

zdjęcie sferyczne

panorama

link (klik)

USA

panorama nr 1: White Rim Camp

USA

panorama nr 2: White Rim Camp

USA

panorama nr 3: White Rim Camp

USA

The White Rim

USA

The White Rim

USA

The White Rim

USA

The White Rim

USA

The White Rim


lipiec: Arizona Trail – cztery dni po złej stronie terrarium

Adam Klimek:

Czterodniowa, samowystarczalna trasa po północnej Sonorze: kilometry szutru, kaktusy jak drzewa, upał 40°C w dzień i nocne koncerty kojotów. Arizona pokazała, że pustynia potrafi być zarówno atlasem przyrody obleczonym w kolce, jak i poligonem charakteru.

Porzucamy klimatyzowany minivan na obrzeżach Superior, miasteczka, które dawno zamieniło złoto miedzi na pastelową łuszczącą się farbę. Z bagażnika wysypują się stalowe ramy, sześć kół na trzycalowych oponach, worki liofilizatów i zestaw dron-kamera. Dwie godziny później z przemysłowego chaosu powstają trzy zwarte bikepackingowe zestawy – bilety wstępu do północnej części pustyni Sonora. Zanim wjedziemy w piach, urzędnik miejscowej informacji turystycznej rzuca przez ramię: „Ci, którzy chcą zobaczyć prawdziwą Arizonę, zwykle biorą strzelby, nie rowery.” W tej samej sekundzie przypominamy sobie wczorajsze opowieści o czarnych wdowach, grzechotnikach, skorpionach i „skaczących” kaktusach cholla. Idealny prolog.

Pierwszy nocleg wypada na opuszczonym kempingu pod Phoenix – beton, chaszcze i światła niczym ćmy zwiastujące czyjąś obecność. To John i Cindy, nomadzi uciekający przed „systemem” do Oregonu, gdzie planują sadzić medyczną marihuanę. Pod ich skrzydłami odbywamy ekspresowy kurs przetrwania: co żądli, co kąsa, co układa pajęczyny. Kiedy John widzi nasz ekwipunek rozłożony na metalowych ławkach, podnosi jedną brew: „Sprawdźcie, czy nie kładziecie śpiwora na wdowie.” Dwie minuty później znajduję trzy pajęczyny z kompletami nóg – przygoda oficjalnie wystartowała.

Kilkanaście godzin później Garmin wprowadza nas na wąską kreskę Arizona Trail – 1280 km serpentyny od granicy z Utah po Meksyk. Żegnają nas ostatnie asfaltowe dźwięki i zaczyna się koncert Sonory: syk powietrza z dętek, metaliczny zgrzyt żwiru, a w tle nieustanny pracowity szelest rzeczy, które chcą cię dźgnąć. Saguaro wielkości drzew rosną w równych odstępach – jak strażnicy, którym płaci się kolcami. Pierwsze zadrapania pojawiają się szybciej niż pierwsze zdjęcia. Do południa każdy z nas ma swój zielnik: kaktus opuncja piecze krótko, cholla zostaje na zawsze.

Wieczorem rozbijamy namioty u stóp masywu Picketpost. W świetle czołówek eskortujemy przez obóz tłustego ptasznika; na dobranoc układamy przy wejściu dwie sterty kamieni „na kojoty”. Długi wysiłek i suchy żar (średnia 35 °C) robią sito z naszej psychiki – Peter, najmłodszy i teoretycznie najtwardszy, kapituluje. Wraca do Superior, gdzie ma odebrać nas za dwa dni; pustynia nie pyta o referencje z wyścigów MTB.

Kolejny ranek nagradza nas widokiem rzeki Gila – szerokiej, mętnej, pachnącej ulgą. Wymyślamy wszystkie możliwe wymówki, by nie brodzić z rowerami po pas: kawa, filtrowanie wody, sesja zdjęciowa mew, których tu oczywiście nie ma. W końcu bierzemy sprzęt na ramiona i zanurzamy się w chłodną gęstwinę wody; to najprzyjemniejszy kilometr dnia. Po drugiej stronie czeka pustynna autostrada z piasku i fantomowy pickup, którego piaski już dawno wchłonęły – pomnik ludzkiej upartości.

Zmrok zastaje nas pod resztkami miedzianego miasteczka Cochran: rozstrzelane znaki, wielka pompa w krzakach, puste łuski połyskują w piasku jak koraliki. Kolejny grzechotnik znów zatrzymuje rower Łukasza – syczy, zwija się, ustala priorytety. Uczymy się, że jazda w +40 °C bez zasięgu i surowicy to gra w rosyjską ruletkę z sześcioma nabojami. Gdy noc zapada na dobre, ruszamy w stronę odległych świateł. Okazuje się, że to Florence State Prison – miasto-więzienie ogrodzone pasem zaoranej ziemi i wieżami wartowniczymi. Krawężnik pod reflektorami zastępuje nam salon; zespalamy się z betonem i próbujemy przestawić głowy z trybu „pustynia bez ludzi” na „ludzie za drutem”.

Arizona nauczyła nas jednej rzeczy: natura nigdy nie negocjuje, ale jeśli wyjdziesz z gry w jednym kawałku, wręcza cichy certyfikat przeżycia. My go właśnie odebraliśmy – spoceni, poobijani, absolutnie zachwyceni.

zdjęcia sferyczne

zdjęcie sferyczne

panorama

link (klik)

USA: szlak Arizona Trail

panorama nr 1

USA: szlak Arizona Trail

panorama nr 2

USA: szlak Arizona Trail

panorama nr 3


sierpień: 250 milionów lat pod kołami

Adam Klimek: – Zdjęcie sierpniowe przedstawia Łukasza i Piotrka, których poprosiłem, by przecięli kadr jadąc brzegiem kanionu. Fotografuję dwa ujęcia, które łączę w panoramę, bo tylko w ten sposób można pokazać prawdziwą skalę miejsca. Dopiero ich sylwetki pozwalają zrozumieć, że piaskowcowe filary w tle mają po 80–100 metrów wysokości.

Trzeci poranek na White Rim wita nas ciszą. Burza, którą pokazałem Wam przy czerwcowej fotografii, odpłynęła poprzedniego dnia, zostawiając powietrze pachnące szałwią i pastelowe niebo. Wjeżdżamy na biały balkon położony około 1 380 metrów nad poziomem morza, ponad rozległą niecką Monument Basin.


Biały taras, po którym toczą się nasze koła, to White Rim Sandstone, skamieniała plaża sprzed 245–286 milionów lat, gdy nad dzisiejszym Canyonlands rozlewało się płytkie permskie morze. Wiatr i pływy formowały tutaj pas wydm i mierzei. Gdy ocean cofnął się na dobre, piasek zespolił się w odporną skalną skorupę. Przez miliony lat poniżej rzeki Colorado i Green wgryzały się coraz głębiej w skały, pozostawiając ten jasny klif od którego wzięła się nazwa The white rim trail.

Poniżej nas rozciąga się Monument Basin z piaskowcowymi iglicami o nazwach Standing Rock i Monuments. Ich ściany powstały z miękkiej, czerwonej formacji Organ Rock Shale. Wszystko, co słabsze, zabrała erozja, pozostawiając jedynie twarde rdzenie w postaci kamiennych kolumn.

Tego dnia od liczby zdjęć aparat rozgrzewa się szybciej niż kuchenka, a dwie 128 GB-towe karty wciągam nosem w niecałą godzinę. Nigdy wcześniej, zwłaszcza w Europie, nie miałem do czynienia z krajobrazem tak kosmicznie odmiennym. Mimo że spędzam tu już niemal dwa tygodnie, (przed White Rim jeździliśmy po pustyni, fotografując i przygotowując się do tej pętli) ten surowy pejzaż wciąż działa na mnie z taką samą intensywnością. Choć pozornie monotonny, wcale się nie nudzi; przeciwnie, wciąga coraz bardziej.

Kilka kilometrów dalej, w cieniu tego samego klifu, mijamy miejsce, o którego istnieniu nie mamy wtedy pojęcia. W szczelinach skał kryją się petroglify Ancestral Puebloans. Spirale i stylizowane postacie wyryto między szóstym a trzynastym wiekiem w ciemnej patynie piaskowca. Nie znaleźliśmy ich, bo park celowo nie stawia tablic, aby ograniczyć wandalizm. Minęliśmy więc tysiącletnią galerię, nie wiedząc, że od ścieżki dzieli ją zaledwie kilka minut marszu.

Przez cztery dni byliśmy zanurzeni w geologii oraz w historii ludzi, którzy próbowali ujarzmić tę pustynię. White Rim oszukuje zmysły. Jedziemy około 470 metrów poniżej krawędzi Island in the Sky (1 850 m n.p.m.), ale jednocześnie około 160 metrów powyżej poziomu rzeki Green (ok. 1 220 m n.p.m.). Patrząc w górę, widzimy klif przypominający górski grzbiet. Patrząc w dół, odnajdujemy alpejską dolinę. A tak naprawdę pedałujemy po dnie pradawnego oceanu zawieszonym wysoko nad współczesnym światem.


wrzesień: przygoda zaczyna się tam, gdzie kończy się codzienność

Adam Klimek: – Start w Szczawnicy. Na rowerach jedziemy wzdłuż Dunajca do Czerwonego Klasztoru, z packraftami spakowanymi jak na pełnoprawny wyjazd. Na miejscu rozkładamy sprzęt, liofilizowane jedzenie robi za szybki lunch, a potem rowery lądują na packraftach i płyniemy z nurtem z powrotem do Szczawnicy.

To mój pierwszy raz na profesjonalnym packrafcie i dokładnie tak wyobrażałem sobie bycrafting. Sprzęt zadziałał bezbłędnie, logistyka siadła od razu, a rzeka oddała nam wszystko, po co tu przyjechaliśmy: nową perspektywę i czystą frajdę.

Płynę z Marcinem. Poznaliśmy się przez zupełny przypadek, gdy po lekturze amerykańskiego bloga szukałem packraftów. Okazało się, że Marcin je projektuje i produkuje. Jest strażakiem i zawodowym nurkiem, w wodzie czuje się jak u siebie. Na bycraftingu jest pierwszy raz, ale jego kompetencje sprawiają, że ja mogę skupić się na rowerach, on przejmuje wodę. To układ idealny. Od tej chwili jedziemy i pływamy razem coraz częściej.

Bycrafting w mojej definicji to najgęstsza przygoda. Bikepacking zwykle kończy się tam, gdzie zaczyna się woda. Tutaj woda jest początkiem ciągu dalszego. Dojeżdżasz nad rzekę, wyciągasz packraft, mocujesz rower i eksplorujesz świat z kierunku, którego wcześniej nie znałeś. Przepływasz odcinek, wychodzisz na brzeg, pakujesz wszystko na rower i jedziesz dalej. To pętla rower plus rzeka, która za każdym razem otwiera nowy kadr i nowe możliwości.

Fotograficznie to był strzał w dziesiątkę. Pienińskie ściany rosną ponad lustrem wody, szlak rowerowy prowadzi tuż przy rzece, a packraft daje ujęcia, których z brzegu nie zrobisz. Dokładnie tak miało być. Ten bycraftingowy trip był testem, który zamienił się w gotowy przepis na kolejne wyjazdy.

Głowa eksplodowała od pomysłów, a Dunajec pokazał, że tam gdzie zwykle był koniec, zaczyna się nowy początek!


październik: Dolomity – „Mam idealny drop… z dachu”

Adam Klimek: – Plan był prosty: sprawdzić, czy pełnoprawne enduro uniesie wyjazd w trybie self-supported. Pierwszego dnia przewietrzyliśmy głowy na via ferratach, następnego zapakowaliśmy torby na ramy i ruszyliśmy w góry.

Pod schroniskiem Croda da Lago miała być szybka fotka. Rowery przy ławkach, kęs jedzenia i dalej. Wprowadziliśmy sprzęt na drewniany podest przed wejściem. Pusto, czysto, żadnego błota. Wyskoczył wkurzony gospodarz i z pianą zarządał usunięcia rowerów z podestu. Troche to było dziwne aleee…. jesteśmy u niego wiec luz, rowery poszły na bok. Wspominam o tej akcji tylko dla tego żeby dać tło do tego co było dalej…

Zamówiliśmy jedzenie. Słońce schodziło nisko, światło było idealne. Nagle Adam mówi, że ma idealny drop…. ale z dachu. Po akcji z podestem brzmiało to jak kiepski żart, ale zasada jest prosta: nie zapytasz, nie jedziesz. Podchodzę do gospodarza. Mam prośbę, mówię, jest ze mną pro MTB rider i właśnie wypatrzył świetny drop z Twojego dachu. Gospodarz nie czekał nawet do kropki: „Będzie wam potrzebna drabina, znajdziecie ją za schroniskiem”.

Kolejny raz sprawdza się maksyma najlepszy plan to „no plan” oraz odpowiedni ludzie i otwarta głowa.

W minutę czyścimy lądowanie, ustawiam kadr, Adam wchodzi po drabinie i leci. Raz, drugi, trzeci. Zdjęcia siedzą z każdej strony, poziom endorfin podobny do wysokości dachu.

Po zmroku kierunek Forcella Ambrizzola. Rozkładamy biwak między skałami. Księżyc świeci jak reflektor, Marek przestawia lampkę rowerową i nagle sylwetka Adama odcina się jak żywy slajd na ścianie góry za nami. Robię serię kadrów, powtarzamy ujęcie z rowerem. Zero efektów, sama fizyka, lampka i księżyc. Wymarzony kadr!

Rano zjazd doliną. Po drodze powstaje kadr październikowy.

Wyjazd był krótki, plan ograniczał się do przejazdu, a wyszliśmy z dachem w roli dropa, księżycowym projektorem i odpowiedzią na pytanie, czy enduro zniesie self-supported.
Kolejny raz sprawdza się maksyma najlepszy plan to „no plan” oraz odpowiedni ludzie i otwarta głowa.


listopad: powrót na Ukrainę

Adam Klimek:
– Listopadowe zdjęcie przenosi nas z powrotem na Ukrainę, nad Dniestr, w okolice dawnego miasteczka Czerwonogród (ukr. Червоногород, Chervonohorod) w obwodzie tarnopolskim. Dziś to już tylko kilka gospodarstw i ruiny zamku stojące na wzgórzu nad doliną rzeki Dżuryn. W dole, pośród czerwonej ziemi i wapiennych skał, rozlewa się Dżurynski Wodospad, największy naturalny wodospad Ukrainy, o wysokości 16 metrów i szerokości prawie 20.

Nazwa Czerwonogród pochodzi od słowa červonyj , „czerwony”, i nawiązuje do koloru miejscowej ziemi, bogatej w związki żelaza. To właśnie ten rdzawy odcień, szczególnie intensywny po deszczu, nadał całej okolicy charakterystyczny wygląd i nazwę: „Czerwone Miasto”.

Zdjęcie powstało po drugim noclegu, który spędziliśmy w namiocie przy –11 °C, tuż pod ruinami zamku w Czerwonogrodzie. Poranek był mroźny i cichy, z parą unoszącą się nad rzeką. Mimo zimna czuliśmy spokój, tę rzadką satysfakcję bycia dokładnie tam, gdzie trzeba.

Adam Klimek: – To konkretne ujęcie zrobiłem na drewnianej kładce pod częściowo zamarzniętym wodospadem. W kadrze jadą Marcin i Sebastian, a tuż za nimi biegnie nasz wierny towarzysz Sobaka, pies, który dołączył do nas w Zaleszczykach i nie opuścił aż do końca wyprawy. Częściowo skute lodem kaskady wodospadu nadały scenie niemal teatralny wymiar.

Zbliżamy się powoli do końca roku i w grudniu domkniemy kolejną historię klamrą, ale teraz wracamy jeszcze raz na wschód, do surowej zimy, czerwonej ziemi i ciepła ludzkiej gościnności.

 
 

🚲

kolejne historie 🚲

Nowe historie będą pojawiać się na tej podstronie na początku każdego miesiąca. Skanuj kody QR i regularnie odwiedzaj naszą stronę, aby śledzić najnowsze wpisy oraz odkrywać kolejne interesujące treści z rowerowych wypraw.

Tymczasem, sprawdź:
historię zdjęcia z okładki kalendarza
styczniową historię wyprawy w Góry Stołowe
lutowy BikeRafting w Ukranie
marcowy tydzień w Bieszczadach
kwiecień w Alpach
pętla w Dolomitach
The White Rim Trail w USA
Arizona Trail
Arizona Trail
bikerafting w Szczawnicy
Dolomity po raz drugi

Brak połączenia z internetem

Nie udało się nawiązać połączenia z siecią. Upewnij się, że masz dostęp do internetu, a następnie odśwież stronę, aby kontynuować korzystanie z serwisu.