Kilkanaście godzin później Garmin wprowadza nas na wąską kreskę Arizona Trail – 1280 km serpentyny od granicy z Utah po Meksyk. Żegnają nas ostatnie asfaltowe dźwięki i zaczyna się koncert Sonory: syk powietrza z dętek, metaliczny zgrzyt żwiru, a w tle nieustanny pracowity szelest rzeczy, które chcą cię dźgnąć. Saguaro wielkości drzew rosną w równych odstępach – jak strażnicy, którym płaci się kolcami. Pierwsze zadrapania pojawiają się szybciej niż pierwsze zdjęcia. Do południa każdy z nas ma swój zielnik: kaktus opuncja piecze krótko, cholla zostaje na zawsze.
Wieczorem rozbijamy namioty u stóp masywu Picketpost. W świetle czołówek eskortujemy przez obóz tłustego ptasznika; na dobranoc układamy przy wejściu dwie sterty kamieni „na kojoty”. Długi wysiłek i suchy żar (średnia 35 °C) robią sito z naszej psychiki – Peter, najmłodszy i teoretycznie najtwardszy, kapituluje. Wraca do Superior, gdzie ma odebrać nas za dwa dni; pustynia nie pyta o referencje z wyścigów MTB.
Kolejny ranek nagradza nas widokiem rzeki Gila – szerokiej, mętnej, pachnącej ulgą. Wymyślamy wszystkie możliwe wymówki, by nie brodzić z rowerami po pas: kawa, filtrowanie wody, sesja zdjęciowa mew, których tu oczywiście nie ma. W końcu bierzemy sprzęt na ramiona i zanurzamy się w chłodną gęstwinę wody; to najprzyjemniejszy kilometr dnia. Po drugiej stronie czeka pustynna autostrada z piasku i fantomowy pickup, którego piaski już dawno wchłonęły – pomnik ludzkiej upartości.